wtorek, 18 sierpnia 2015

Yuri Chmielewskie 3. Do czasu

Yuri Chmielewskich część trzecia, niebetowana. Dedykowana Bazylkowi :* I Arielowi :*

3. Do czasu


Karminowe usta owijały się dokoła na wpół wypalonego papierosa. Dłoń ze starannie wypielęgnowanymi paznokciami spoczywała spokojnie na oparciu czarnej, skórzanej kanapy. Jasne włosy kaskadami spływały na wąskie ramiona. Cała postać wydawała się być jakby zbyt idealna, by móc siedzieć spokojnie w ciemnym, niemal klaustrofobicznie małym salonie na warszawskiej Pradze. Ale jednak tu była, swoim uśmiechem rozświetlając ponurość wnętrza, swoją osobowością wypełniając i tak już nadmiernie zagraconą powierzchnię. Siedziała cicho i tylko obserwowała, przyglądała się. Wiedziała, że nie należy w tej chwili rozpraszać uwagi, czekała cierpliwie na swoją kolej. I tylko wystygła kawa w musztardówce wskazywała nieubłagany upływ czasu.
– Skończyłam – westchnęłam cicho, odsuwając się od maszyny do pisania - staromodnego urządzenia, które jednak nieodmiennie towarzyszyło mi od samego początku mojej przygody z pisarstwem i stało się niemal integralną częścią mnie samej.
– To dobrze. – Przesunęła się, robiąc mi miejsce obok siebie na zbyt mocno wytartym miejscami meblu.
Nie mówiła dużo. Słowa nie były nam do niczego potrzebne. Wszystko, czego potrzebowałyśmy mieściło się w ciszy. W długich, elektryzujących spojrzeniach, niespiesznych pocałunkach i delikatnym dotyku.
Usiadłam obok niej i wtuliłam się w ciepłe ciało. Potrzebowałam odprężenia - każdy potrzebowałby go po znalezieniu w samochodzie części ludzkiego ciała. Dokładniej nogi. I dwóch głów. Mój umysł zachowywał się w tej chwili tak, jakby słowa widniejące na kalce maszynowej były prawdą, jakby to wszystko zdarzyło się nie wcześniej jak przed kilkoma minutami. Cóż, wiedziałam, że kiedyś to naprawdę się zdarzy i pewnie po raz drugi będę to wtedy przeżywać. Ale teraz potrzebowałam czegoś innego.
Zwróciła twarz w moją stronę i pochyliła się do pocałunku. Jej usta smakowały słodką kawą i tytoniem z delikatną domieszką mięty. Były takie jak zawsze, znajome, uspokajające. Jej dłonie na moich ramionach, bokach, plecach, sunące niespiesznie po całym ciele i dające ukojenie.
– Niszczysz się – szepnęła między jednym, a drugim muśnięciem warg, układając mnie płasko na bordowych poduszkach.
Jakbym nie wiedziała! Z każdym kolejnym przelewanym na papier słowem byłam o krok bliżej przepaści, balansując na jej krawędzi i nieomal spadając. Nieomal - ponieważ ona jeszcze potrafiła mnie stamtąd zabrać, przywrócić światu. Wiedziałam, że ta taryfa ulgowa nie potrwa długo, że kiedyś nie zdąży, że spadnę i wtedy stracę ją bezpowrotnie... Kto chciałby kochać wariatkę, która mordowała z szaleńczym błyskiem w oku, tylko przy użyciu atramentu? Kto byłby w stanie patrzeć codziennie rano w twarz zabójcy?

Dopóki jednak moja destrukcyjna natura ukrywała się w ciemnych zakamarkach ilekroć dotykały mnie te czułe ręce, wszystko było dobrze. Do czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz